Translate

środa, 5 lutego 2014

Wichry, wojna i łabędzie.

A u nas wciąż wieje. Nie pamiętam takiej pogody od lat. Oczywiście- jak to na wyspach- bywa tu wietrznie, ale nigdy aż do tego stopnia. Całą noc przez sen słyszę szum a właściwie gwizd wiatru. Wyjście z domu to katastrofa- wiatr omal nie oskalpuje. Do tego pada... i tak z małymi przerwami od kilku tygodni. Wczoraj zaczęło się rozpogadzać i wiatr ucichł, tylko po to aby wieczorem uderzyć z podwójną siłą.
Pamiętacie serial "Przystanek Alaska"? Jednen z odcinków opowiadał o wpływie pewnego wiatru, który nawiedził ten region- znalazłam informację, że nazywał się Cohos- na zachowanie mieszkańców. Kiedy zaczynał wiać ludzie zaczynali być agresywni. Prawie tak samo działa ten nasz Cohos na mnie... Mój poziom agresji w skali od 1 do 10 wynosi 9,5. Dodam dla ułatwienia, że pogoda to tylko kropelka w morzu, a mój poziom agresji wzrasta wprost proporcjonalnie do tego co Misiek wyprawia. Tak, tak ten sam Misiek, z którym walczę bezskutecznie każdego dnia. On wciąż prowadzi swój idiotczny tryb życia i udaje, że chce zacząć żyć normalnie. Myślę, że obrał sobie taką taktykę: ona (czyli ja) krzyczy i się złości, a ja i tak wiem lepiej i będę robił po swojemu i zobaczymy kto dłużej wytrzyma.
Tak więc ja już nie wytrzymuję i w najbliższym czasie Miśka uduszę po prostu. Ja go nie rozumiem... Wiem, że jest chory, staram się wczuć w jego cierpienie, ale do cholery ja też tu jestem i żyję i cierpię razem z nim. Tylko, że on załaduje sobie prochy i ma szansę poczuć się lepiej, a ja pozostaję z jakimś wewnętrznym bólem, poczuciem winy, bezradnością. A on to swoje cierpienie wykorzystuje jako kartę przetargową w każdej dziedzinie życia- począwszy od szczotkowania zębów, a skończywszy za drzwiami naszej alkowy (że tak powiem nieco archaicznie). Może patrząc z boku mój problem wydaje się błachy, ale wierzcie mi taki tryb życia całkowicie dezorganizyje dzień i dla mnie i dla niego. Powiem więcej taki tryb życia Miśkowi szkodzi. Czasami myślę, że mu całkiem nie zależy na naszym związku, ani na tym , żeby być mężem i ojcem. On chce być starcem na wózku. Może to jego sposób na życie? Zastanawiam się, czy gdyby wynaleziono cudowny lek na Parkinsona i Misiek nagle ozdrowiałby całkowicie- czy umiałby żyć bez choroby? Okrutna jestem? Może... Może jestem w tym momencie rozgoryczona, rozczarowna, pełna negatywnych emocji i nie powinnam pisać posta psującego wizerunek mojego bloga, który swoją drogą miał być odskocznią od niełatwej codzienności, a stał się swoistą "ścianą płaczu"  Może... A może to ten nasz Cohos ma taki wpływ na moją psyche... A może wszystko na raz...
Wiem wiem...Nie przystoi tak narzekać. Z resztą nikt narzekań słuchać ani czytać nie lubi (ja też). Kończę z tym. Niech się dzieje co chce. Nie chce mi się już walczyć z wiatrakami...I tak nie mam szans...


Pozostaję w temacie wojny (to taki żarcik) i polecam wojenne opowieści na długie zimowe wieczory. Oczywiście lektura nie jest łatwa lekka i przyjemna, mimo to "pochłonęłam" każdą z książek w ciągu dwóch wieczorów. Autorką obu jest Roma Ligocka, obie są autobiograficzne.

Pierwsza "Dziewczynka w czerwonym płaszczyku" to holokaust oraz trudne lata powojenne, widziane oczami dziecka potem zbuntowanej nastolatki. Autorka pokazuje jak bardzo duży wpływ na jej dalsze życie miało to, co widziała i przeszła w dzieciństwie.

Druga książka "Dobre Dziecko" to opowieść o nie łatwych relacjach rodzinnych, poszukiwaniu własnej tożsamości w powojennej Polsce. Wiele jest w tej książce odnośników do "Dziewczynki w czerwonym płaszczyku" a więc do okresu wojennego. Jest to również historia pewnej rodziny, której życie nie szczędziło cierpienia.Obie książki zawierają ciekawe czarno- białe fotografie z rodzinnego albumu autorki.
Być może lektura trudna, ale godna polecenia.

28 lutego wybieramy się na balet Swan Lake w Bord Gais Energy Theatre. Wczoraj zamówiłam bilety, które już dotarły do nas wraz z dzisiejszą pocztą.

Wyreżyserowana przez Matthew Bourne wersja jest chyba nieco nowatorska. Oczywiście cała historia bazuje na znanym balecie. Muzyka- jak najbardziej Piotr Czajkowski, ale...partie kobiece (czyli choćby te łabędzie w paczkach, wykonujące taniec w takt znanej melodii)...

...tańczą mężczyźni (rzecz jasna nie odziani w paczki ale w spodnie z łabędziego pierza).


Może być ciekawie...Mnie ta męska wersja nieco rozśmieszyła :-)
Oczywiście moich wrażeń z całego spektaklu nie omieszkam opisać.

I na zakończenie tradycyjnie- kartki z Postcrossing. Tym razem z Australii (wiadomo która) i z USA.


Pozdrawiam z ciepłego kąta na kanapie. Brrrr....

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz