Translate

niedziela, 21 lutego 2016

W poszukiwaniu wiosny...

Oj natchnienia  do pisania nie ma...
Przyczyny tego stanu rzeczy są dość prozaiczne...Życie... "Ogólnie mówiąc life is brutal. Poza tym wszystko doskonale..." jak śpiewa Lady Punk. Nie będę rozwodzić się tutaj nad szczegółami. Napiszę krótko- ostatnio przechodzimy dość trudny okres...Tyle.

Przez to wszystko nie zauważyłam nawet, że wiosna zawitała do Irlandii.
Trudno ją zauważyć bo pory roku są tu do siebie bardzo podobne, a trawa nawet w grudniu zieleni się w parkach i na skwerkach.
Prawdę mówiąc nie przeszkadza mi to szczególnie, a wręcz polubiłam ten stan rzeczy. Nigdy nie przepadałam za zimą i śniegiem. Mieszkając ponad 30 lat na polskim biegunie zimna- czyli na Suwalszczyźnie- nie raz zmagałam się z głębokim śniegiem, nieodśnieżonymi drogami i 30-stopniowym mrozem. Brrrr...Pamiętam uczuci bólu w klatce piersiowej kiedy oddycha się przy tak niskiej temperaturze. Nic przyjemnego...
Jedynie w Boże Narodzenie tęskno mi za bielą za oknem, za płatkami prószącymi z nieba, za przyjemnym skrzypieniem śniegu pod nogami, kiedy idziemy na pasterkę ...

Już kiedyś wspominałam, że pory roku w kulturze celtyckiej rozpoczynają się w nieco innym terminie, niż uczono nas w szkole :-). I tak od 1 lutego możemy cieszyć się irlandzką wiosną.
Nie jest ciepło- co to to nie. Na pierwszy rzut oka można by sądzić, że nic się w przyrodzie nie zmieniło, a jednak gdy się dobrze przyjrzeć...
Wiosenne, wieczorne niebo nad Dublinem.
W Father Collins Park wiecznie zielono...
W najbardziej nasłonecznionych miejscach pozbawione liści, nagie drzewa obsypało białe kwiecie.

Pośród trawy można dostrzec pierwsze przebiśniegi, fiołki, żonkile i maleńkie krokusy...
Gdyby nie przeszywające do szpiku kości zimno pewnie uwierzyłabym, że wiosna definitywnie zawitała na Zielonej Wyspie.
Wraz z wiosną zupełnie niespodziewanie ;-) przybyła i mnie również kolejna wiosna. Nie mogę uwierzyć, że to aż TAKA LICZBA.

Moje Ukochane Maleństwo zaskoczyło mnie totalnie w tym dniu. Urządziła mi niesamowitą niespodziankę- ze swoich oszczędności kupiła mi prezent i sama upiekła ciasto urodzinowe. Moja Córeczka- Radość Mojego Życia :-*
Prezent od Maleństwa :-*
Pyszne ciasto urodzinowe o smaku cytrynowym- wielka niespodzianka od Maleństwa :-*
I jeszcze jeden prezen, który sprawił mi wiele radości. Raz jeszcze dziękuję Kochani :-*
Sama się dziwię, że tyle lat minęło....
Pozdrawiam Was wiosennie. Mam nadzieję, że i Wy czujecie już wiosnę w powietrzu :-)




piątek, 29 stycznia 2016

Wakacyjne wspomnienia czyli zdobywamy krainę Andersena. Roskilde i Odense

Roskilde to niewielkie miasto na wyspie Zelandia, oddalone od Kopenhagi o jakieś 30 km.
Od 980 do 1443 roku Roskilde było stolicą Danii. We wczesnym średniowieczu miasto było centrum intelektualnym Danii oraz jednym z największych miast w Europie północnej. Po przeniesieniu stolicy do Kopenhagi miasto straciło swą rangę.
Od 1972 roku Roskilde jest miastem uniwersyteckim, gdzie kształci się ponad 9 tysięcy studentów duńskich i zagranicznych.
My do Roskilde zajrzeliśmy po drodze, po to aby zwiedzić niezwykłą, monumentalną, przepełnioną historią katedrę.
Nie wiem jak to się stało, ale nie mam zdjęcia katedry z zewnątrz choć jestem przekonana, że taka fotografia była przeze mnie zrobiona. Cóż...sorry. Zdjęcie poniżej zapożyczyłam z netu.
Żródło tutaj klik
Katedra w Roskilde została wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturowego i Przyrodniczego UNESCO.
Dzieje katedry sięgają X wieku. W jej miejscu Harald Sinozęby wybudował drewniany kościół. Po tej budowli nie odnaleziono jednak żadnych śladów, a informacje o jej istnieniu pochodzą z kronik niemieckiego kronikarza Adama z Bremy. Pierwszy murowany kościół zbudowano w XI wieku. Świątynia osiągnęła swój obecny wygląd po przebudowach dokonanych w XII i XVII wieku.
Katedra jest budowlą trójnawową, wypełnioną kaplicami z różnych okresów historycznych.


Ołtarz główny został zbudowany w Antwerpii w 1560 roku.
Wiekowymi i ciekawymi eksponatami w katedrze są organy z 1554 roku oraz freski z XV i XVI wieku.
Katedra w Roskilde jest najważniejszym kościołem grobowym duńskich monarchów. Spoczywaja tu prochy 39 królów i królowych Danii.
W prezbiterium za ołtarzem głównym możemy odnaleźć gotycki grobowiec królowej Małgorzaty I, a za nim barokowe, bogato zdobione nagrobki z białego marmuru XVII i XVIII wiecznych duńskich monarchów.
Podczas przygotowywania zdjęć do publikacji, okazało się, że za wiele ich w katedrze nie zrobiłam, a i jakość tych które zrobiłam pozostawia wiele do życzenia. Na nic się zdały poprawki komputerowe. Niektóre po prostu nie nadają się do publikacji i tyle. Szkoda...:-(

Naszym kolejnym przystankiem w drodze do...(nie powiem dokąd bo zdradziłabym temat kolejnego posta) było Odense czyli miasto Andersena. Zanim jednak tam dotarliśmy musieliśmy pokonać kolejny most.
Most Storebeltsbroen Położony jest nad cieśniną Wielki Bełt i łączy wyspy Zelandię i Fionię. Oczywiście znowu niebywałe wrażenie jazdy przez otwarte morze i... kolejny dość duży wydatek...bo koszt przejazdu to jakieś 40 € (nie pamiętam dokładnej kwoty). Trzeba się jednak jakoś przedostać z wyspy na wyspę więc wyjścia nie ma :-), a poza tym wierzcie- wrażenia z przejazdu warte są tych 40 € :-)))

Poza tym, że  Odense to miejsce urodzenia Hansa Chrystiana Andersena jest również jednym z najstarszych duńskich miast, a liczy sobie 1000 lat...tak tak...:-)
W Odense można zwiedzić wiele zabytkowych obiektów: Zamek, Kościół Joanitów i muzeów: Muzeum Sztuki Fionii, Muzem Kolei i oczywiście Muzeum Hansa Christiana Andersena. Jako, że byliśmy w Odense przejazdem wybraliśmy jeden obiekt i rzecz jasna było to Muzeum Andersena :-)

Muzeum stworzono w domu w którym poniekąd (nie jest to do końca pewne) Andersen przyszedł na świat.
Gdybyśmy mieli tylko trochę więcej czasu... W budynku obok muzeum znajduje się kraina baśni. To istny raj dla dzieci- mogą przenieść się do baśniowego świata, przebierać się, malować. Odbywają się tu również przedstawienia na podstawie baśni Andersena.
W naszych podróżach czas to towar deficytowy. Wszystko mamy zaplanowane, a i tak zawsze wychodzimy poza limit. Dlatego też mimo smutku Maleństwa zwiedziliśmy tylko Muzeum Andersena.
W muzeum możemy odnaleźć wiele pamiątek po pisarzu: zdjęcia, listy, rysunki, wycinanki, a nawet- co nas bardzo rozśmieszyło- sztuczną szczękę :-)))
Pan Andersen wita :-)
Wycinanki autorstwa pisarza...
...i jego szkice....
...oraz sztuczna szczęka.
Okazuje się, że Andersen miał wiele ukrytych talentów. Jego szkice i kunsztowne wycinanki robią wrażenie.
Łóżko tylko dla prawdziwej księżniczki wprost z "Księżniczki na ziarnku grochu"
Andersen urodził się w najbiedniejszej dzielnicy Odense. Jego ojciec był z zawodu szewcem, a matka praczką.
Urodził się w niewielkim domku. Rodzina zajmowała pomieszczenie o wielkości zaledwie 18 metrów kwadratowych. Matka Andersena była analfabetką i alkoholiczką (alkoholizm był przyczyną jej śmierci)
Dom, w którym urodził się pisarz
Wnętrze domu Andersena
Wnętrze domu Andersena- warsztat pracy ojca.
W muzeum zgromadzono książki Andersena przetłumaczone na ponad 100 języków. Podobno jedna z nich jest nawet w języku kaszubskim. Ja jej nie widziałam, ale taka informację gdzieś w necie spotkałam :-)
Odense było miłą i pouczającą krótką przerwą w naszej podróży po Danii. Przed nami pozostało jeszcze kilkadziesiąt kilometrów podróży do...a o tym już niebawem.

Pozdrawiam i życzę miłego weekendu.

niedziela, 24 stycznia 2016

Wakacyjne wspomnienie czyli zdobywamy krainę Andersena. Kopenhaga

Czasami myślę, że jeśli chodzi o nasze podróże, zachowujemy się jak szaleńcy. W zasadzie to Misiek planuje te nasze zwariowane eskapady i mimo moich oporów i sprzeciwów, summa summarum w ciągu wakacji objeżdżamy pół Europy.
Tak też się stało i ostatniego lata, bo jakby mało było, opuszczając PL  w planie mieliśmy...Skandynawię...a dokładnie Danię- choć zahaczyliśmy też o Szwecję, ponieważ podróżowaliśmy promem ze Świnoujścia do Ystad w południowej Szwecji.
Cały dzień spędziliśmy na trasie Augustów- Świnoujście. No nie ma rady...Autostrad w Polsce tyle co kot napłakał i czas przejazdu tragicznie się wydłuża.
Na miejscu byliśmy na dwie godziny przed czasem czyli...akuratnie ;-) Czas trwania podróży ze wschodu na zachód- 12 godzin, przebytych kilometrów- 690 :-( Potencjalnie można by tę odległość pokonać w 7- 8 godzin...:-( Cóż...siła wyższa...

Naszym przewoźnikiem była firma Unity Line...Nie chciałabym narzekać, ale kilka słów komentarza muszę napisać. Po pierwsze czas i organizacja odprawy... W UK, Francji czy nawet Irlandii odprawa odbywa się bardzo sprawnie. Na samochód poświęca się nie więcej niż 2 minuty. W Świnoujściu- około 10 minut. Muszę podjechać do budynku, zatrzymać samochód, wysiąść i z dokumentami podejść do okienka. Pani Odprawiająca zadaje kilka- jak dla mnie bezsensownych- pytań: ot choćby o numer rejestracyjny samochodu, który jak byk widnieje na wydruku biletu. Po czym nie wiedzieć czemu przygląda się paszportom mimo, że nie jest w stanie porównać osób ze zdjęć z podróżującymi, ponieważ samochód stoi poza zasięgiem jej wzroku, po czym drukuje kartę pokładową i tak 10 minut przepływa przez palce, a kolejka samochodów do odprawy coraz dłuższa :-(
Druga sprawa to kwestia osób niepełnosprawnych...Owszem...zaproponowano nam kabinę dla osoby niepełnosprawnej (rzecz jasna za dodatkową opłatą). Pominę fakt, że z toalety w kabinie wydobywał się fetor nie do zniesienia- jej otwarcie zatruwało powietrze w całej kabinie, a żeby z niej skorzystać trzeba było wchodzić na wdechu...Niczyja wina- kibelek jest od tego żeby pośmiardywał :-))))
Rzec muszę natomiast o opuszczaniu przez nas promu. Otóż kiedy już z Miśkiem na wózku i Maleństwem "przy spódnicy" staliśmy przy wyjściu Pan Steward poinformował nas, że będziemy musieli opuścić pokład jako ostatni, ponieważ...nasz samochód został zablokowany przez TIR-y. Kiedy już wszyscy opuścili prom i tylko echo odbijało się od pustych ścian, Pan Steward łaskawie pozwolił nam wsiąść do windy jadącej na pokład parkingowy.
No i zjechaliśmy, a tam... ani żywej duszy, ani jednego samochodu, ani jednego pracownika obsługi, ani...podjazdu dla niepełnosprawnych, a tu Misiek- jak to rano bywa- cały rozdyskinezowany ani kroku nie jest w stanie zrobić. Zostawiłam Miśka na klatce schodowej i zaczęłam miotać się w poszukiwaniu kogoś kto mi pomoże. Nikogutko...Za to w kąciku znalazłam przenośny podjazd dla wózków. Hurra!!!
W końcu mogliśmy opuścić pokład promu linii Unity Line...

Szwecja przywitała nas mglistym, dżdżystym porankiem, który po polskich upałach przyjemnie nas ochłodził. Obraliśmy kierunek na Malmö.

W Malmö zrobiliśmy sobie przerwę spacerowo- śniadaniową...
Poranek w Malmö
...aby za chwilę wyruszyć w dalszą drogę- czyli mostem Öresund z Malmö do Kopenhagi.
Most przebiega nad cieśniną Sund i jest najdłuższym- mierzącym niemalże 8 km- na świecie mostem łączącym dwa państwa.
Podróż mostem to niebywałe doświadczenie i piękne widoki- niestety słabo przez nas udokumentowane :-(
Kopenhaga nas zauroczyła...ale i przeraziła...cenami. Odwiedziliśmy w naszych podróżach kilka krajów europejskich, ale nigdzie nie było tak drogo jak w Danii.
Zaparkowaliśmy w centrum miasta, niedaleko Placu Ratuszowego, tuż obok ogrodów Tivoli.
Kopenhaga- miasto rowerów
Ratusz.
Kopenhaski ratusz został zbudowany w 1903 r. Architekt Martin Nyrop nadał mu styl włoskiego renesansu. Fasadę budynku zdobi herb miasta oraz pozłacana figurą założyciela miasta Absalona.
Smocza fontanna na Placu Ratuszowym
Kolumna z dmącymi Wikingami na Placu Ratuszowym.
Maleństwo oswaja psy ;-) a wszystko to na Placu Ratuszowym w Kopenhadze.
Wieża ratuszowa wznosi się na wysokość 106 metrów i jest jedną z najwyższych budowli w Danii. Postanowiłyśmy z Maleństwem wspiąć się na wieżę- Misiek ze względów zdrowotnych musiał niestety pozostać na dole.
Aby dostać się na szczyt trzeba pokonać 300 stopni- mówimy o schodach oczywiście :-) Z zadyszką i drżeniem mięśni zdobyłyśmy z Maleństwem wieżę, a warto było się męczyć...bo widok z wieży jest imponujący.
Schody, schody, schody. Z tych ostatnich nie skorzystaliśmy- wiodą do dzwonnicy.
Selfi z dziubkami ;-)
Panorama z wieży ratuszowej. Na pierwszym planie Ogrody Tivoli.
Hans Christian Andersen to bohater narodowy i duma Danii. Któż nie zna "Królowej Śniegu", "Księżniczki na ziarnku grochy" czy baśni "Nowe szaty cesarza"? Kto nie płakał nad losem dziewczynki z zapałkami czy ołowianego żołnierzyka...
Pana Andersena spotkaliśmy tuż obok ratusza.
 Postanowiliśmy również odwiedzić muzeum Andersena, gdzie oprócz samego autora, spotkaliśmy wiele postaci z jego baśni.

Pan Andersen we własnej osobie
Mała Syrenka

Dziewczynka z zapałkami
Baśń o ołowianym żołnierzyku.
Nowe szaty cesarza
Calineczka
Co to za postacie? To my... w krzywym zwierciadle ;-)
Odwiedziliśmy też muzeum Księgi Rekordów Guinnessa.

Najwyższy człowiek świata.
Największa muffina.
Najgrubszy człowiek
Najdłuższy bolid
Być w Kopenhadze i nie zobaczyć posągu Małej Syrenki to grzech śmiertelny- jest przecież symbolem stolicy Danii.
Syrenkę odnaleźliśmy w kopenhaskim porcie.
Port w Kopenhadze
 Rzeźba została ufundowana przez syna założyciela browaru Calsberg- Carla Jacobsena. Pomnik wykonał duński rzeźbiarz Edward Eriksen. Syrenka mieszka na nabrzeżu kopenhaskiego portu już od ponad 100 lat.
Niewątpliwie Syrenka jest ulubienicą turystów :-)

Wieczór spędziliśmy w ogrodach i parku rozrywki Tivoli.
Tivoli otwarto w 1843r. i jest drugim pod względem wieku parkiem rozrywki świata.  Miejsce jest klimatyczne, interesujące i zabawne. W letnie dni odbywają się tutaj koncerty muzyczne. Każdy znajdzie tu coś dla siebie. Osobiście preferuję spacerek lub relaks na leżaczku niż jazdę kolejką górską :-)
Spacer w ogrodach i parku rozrywki Tivoli.
Tivoli by night.
Ufff...szalony dzień. Byliśmy na prawdę zmęczeni. W ciągu 24 godzin: płynęliśmy promem, pokonaliśmy najdłuższy most, wchodziliśmy na wysoką wieżę, zwiedzaliśmy muzea, spacerowaliśmy po mieście, bawiliśmy się w lunaparku. Skąd bierzemy siłę na takie szalone przedsięwzięcia? Nie wiem...Czy warto było?...Bez dwóch zdań warto.

Do krainy Andersena jeszcze powrócę, bo to nie koniec naszej wycieczki.

Tymczasem cieplutko pozdrawiam i do zobaczenia.